TWARZĄ W TWARZ ZE
ŚMIERCIĄ
Muszę Wam powiedzieć, że połamane
żebra to nic fajnego. Nie dość, że jesteś przykuty do łóżka to jeszcze boli cię
przy każdym ruchu. Z moimi walczę już od trzech dni i jeśli jeszcze jeden będę
musiał tak przeżywać to chyba nie wytrzymam. Bezsilność zaczyna porządnie mi
dopiekać. Na domiar złego, mój ojczulek chyba powziął sobie za zadanie
wykończyć mnie swą obecnością. Przyłazi codziennie, siada na krześle i milczy.
Obserwuje mnie tylko uważnie i czeka. Nie wiem nawet na co, bo skrupulatnie
udaję, że śpię. „Budzę” się tylko gdy Febe wpada zajrzeć do środka i zmienić mi
opatrunki czy sprawdzić stan zdrowia. Zawsze wtedy myślę, że to już, że właśnie
przyszła uwolnić mnie od tego diabelstwa, ale jak dotąd bez powodzenia. Obiecała
mi przecież mniej krępujący ruchy bandaż, ale chyba i ona postawiła sobie za
cel doprowadzenia mnie do szaleństwa.
Odwiedziny Febe czy Rei to jedyne
chwile, w których Victor mnie opuszcza. No może jeszcze późno w nocy, bo czasem
kiedy faktycznie się przebudzę – i tu już nie udaję – to nie widzę go obok siebie.
Zaczynam żałować, że ojciec nie ma tu żadnych przyjaciół. Jakoś niespecjalnie
wbił się w radosną atmosferę tego miejsca. Podobno geny nie kłamią, więc pewnie
mam to po nim. Za dużo radości i miłości zwyczajnie mnie odstrasza.
Dziś jest jednak wyjątkowy dzień.
Febe wreszcie przyniosła moje upragnione bandaże, a ojczulek ma wrócić do
Zaświatów. Koniec milczącej udręki! Aż nowe siły w człowieka wstępują. Serio! Z
uśmiechem na twarzy pozwalam jej sobie pomóc usiąść i obserwuję jej ruchy. Jest
profesjonalistką z krwi i kości, co nie znaczy, że wszystko już ze mną w
porządku. Krzywię się niemiłosiernie, gdy dotyka tych najwrażliwszych miejsc.
- Wolałabym, żebyś jeszcze został
w swoim uroczym gorsecie – mówi, patrząc na mnie poważnie, a ja mam wrażenie,
że zaraz się jej rozpłaczę. Kręcę przecząco głową.
- Proszę, wszystko tylko nie to –
niemal błagam ją rozpaczliwie. – Nie będę się jeszcze dużo ruszał. Słowo honoru
– zapewniam ją zaraz i choć wiem, że nie bardzo mi wierzy, nie sprzeciwia się
dłużej. Widzę po jej minie, że nie jest zadowolona, ale zaraz mrozi mnie
spojrzeniem.
- Spróbuj złamać dane mi słowo, a
zamienię cię w kamień – ostrzega chłodnym tonem. Nie musi dodawać nic więcej,
bo choć zazwyczaj jest łagodną kobietą to gdybyście tylko zobaczyli ten jej wzrok,
te ściągnięte rysy twarzy i ostry ton… po prostu przyznajmy szczerze, tej
kobiecie nie warto podskakiwać. Dlatego też po raz drugi składam jej tę samą
przysięgę i nawet, kiedy już nowy opatrunek jest gotowy, posłusznie wracam do
łóżka. Oddycham z ulgą, dopiero gdy drzwi zamykają się za jej plecami. Co za
kobieta… nie chciałbym mieć w niej wroga.
Nie dane jest mi cieszyć się
samotnością zbyt długo. Ojczulek przypomina sobie o mnie chwilę po wyjściu Febe
i już zaraz widzę jego gębę w drzwiach. Cholera! Nie zdążam nawet zamknąć
powiek, a on już siedzi obok mojego łóżka. Wzdycham ciężko niezadowolony ze
swojej opóźnionej reakcji.
- Cześć – Victor nie czeka aż
zrobię swój kolejny ruch, mimo że już unoszę dłonie w górę i zamierzam się
przeciągnąć z głośnym ziewnięciem, a potem… no potem znów wrócić do udawania
śpiocha. – Jak się czujesz? – pyta, siadając na swoim stałym już miejscu.
Bardziej żenującego pytania nie
mógł zadać. Przecież ma oczy i widzi co jest grane. Po diabła jeszcze do tego
pyta? Patrzę na niego z niedowierzaniem, ale wydaje mi się że już zorientował
się jaką gafę popełnił, bo krzywi się przy tym.
- Bywało lepiej – odpowiadam w
końcu litując się tym samym nad nim i rozterkami, które prawdopodobnie miał w
głowie. Znowu milczymy, gdy Victor szuka kolejnego pytania, ale nie pomagam mu.
Sam nie bardzo wiem co mógłbym mu powiedzieć, o co zapytać. Patrzę więc w sufit
licząc mijające sekundy.
Jedna, druga… trzecia… piętnasta,
ciche westchnienie wyrywa mi się z piersi. Najwyraźniej Śmierć sam nie wiem po
co tu jest. Dwudziesta piąta. Zaczynam zaciskać delikatnie pięści i rozprostowywać
palce. Z zadowoleniem orientuję się, że poszkodowana dłoń ma się w tej chwili
znacznie lepiej. Pięćdziesiąta, zaczynam się trochę niecierpliwić. No bo chyba
przyszedł tu w jakimś celu, no nie? To mógłby się odezwać. Powiedzieć to co
miał do powiedzenia. Do diabła, przecież siedział tu już trzeci dzień. To chyba
wystarczająco dużo czasu, żeby znaleźć język w gębie, no nie? Przynajmniej dla
dorosłych, co nie? Dmucham sobie w grzywkę i przymykam oczy, żeby pomasować dwoma
palcami swój nos. Ściskam lekko jego grzbiet, chcąc dodać sobie cierpliwości.
Siedemdziesiąta trzecia sekunda, szlag no zaraz mu przyłożę. Trudno, Febe mnie
potem zamieni w kamień, ale ile można! Dziewięćdziesiąta piąta, patrzę na Victora
wilkiem, a on podłapuje moje spojrzenie. Jeszcze chwila, przysięgam! Setna…
- Tak – Victor wreszcie komentuje
moją odpowiedź. Słucham? Czy on się nie nauczył, że nie wszystko trzeba mówić?
Ech, naprawdę zaczynam rozumieć dlaczego jestem taki słaby w komunikację. –
Ładnie sobie radziłeś z Lottą – zmienia temat na bezpieczny grunt. Od kiedy
pamiętam rozmawiamy tylko o tym co zrobiłem dobrze, czego nie powinienem robić,
jak poprawić moje umiejętności. W tym ojczulek czuje się najlepszy.
- Gówno prawda – warczę trochę
mocniej niż bym tego chciał. – Nie radziłem – wywrócił oczyma. – Widziałeś co
się stało, powinienem był potrafić ją odesłać, ale Akane… - zaciskam mocno
wargi. Ta dziewczyna ma talent do pojawiania się nie tam gdzie trzeba w
najmniej dogodnym dla mnie czasie. I chociaż mnie tym wkurza to wiem już, że
tego nie uda się wyeliminować. Sic! Do końca życia z takim talentem?! Już sobie
współczuję…
- Od czegoś trzeba zacząć, a to
była twoja najlepsza próba.
Nie wierzyłem w to co słyszę. Czy
on właśnie próbuje mnie pochwalić? Czy to jest właśnie to o czym myślę? Wciąż
obserwuję go intensywnie i jestem pewien, że na mej twarzy maluje się mieszanka
zdziwienia, niedowierzania i czegoś jeszcze. Sam nie do końca wiem co to jest.
Nie wiem jak to nazwać, ale to dobre uczucie. Jakieś takie ciepłe. Zagryzam
mocno wargi i uśmiecham się pod nosem. Może jednak istnieje cień szansy, że ojczulek
pragnie ode mnie czegoś więcej niż tylko pójścia w jego własne ślady.
- Mógłbyś popracować nad
szybkością. Widzisz to i brak siły cię zgubiło. Gdybyś tylko poświęcił na to
więcej czasu to poradziłbyś sobie z nią śpiewająco. To i jeszcze inkantacja.
Musisz koniecznie nauczyć się skróconych form ale i inkantacji w myślach. Wtedy
już z niczym nie będziesz miał problemów. Dobrze, to zacznijmy od próby
przywołania ducha zza bramy… - ojczulek skutecznie gnoi moją nadzieję, a mi
robi się po prostu przykro. Czyli jednak, to tylko po to tu przyszedł… żeby
przeprowadzić mi pieprzony trening. Patrzę na niego z wyraźnym powątpiewaniem.
Nie mam sił na takie zabawy. Nie mam też na nie ochoty. Nie chcę tego robić.
Zaciskam mocno pięści.
- Nie chcę – mówię twardo.
- Gave, jeśli tego nie zrobisz to
prędzej czy później zginiesz – Victor wpatruje się we mnie z zaciętym wyrazem
twarzy, ale ja znów kręcę głową.
- Nie chcę – warczę. – Nie teraz –
odwracam spojrzenie i już zamierzam ponownie wrócić do udawania snu tak długo
aż on wreszcie odejdzie do tych swoich ukochanych zaświatów, ale Śmierć ma inne
plany. Łapie mój podbródek i zmusza mnie do spojrzenia w jego oczy, tak łudząco
podobne do moich własnych, tylko zdecydowanie bardziej naznaczone czasem. Przez
myśl przechodzi mi, że jeśli chodzi o niepowodzenia w życiu mógłbym już z nim
konkurować, ale pozostawiam ją sobie. Nie mam dziś siły na takie przepychanki.
Właściwie to na nic ich nie mam, ale do Victora to chyba nie dociera.
- To czego chcesz? – pyta i
czuję, że faktycznie nie ma bladego pojęcia o tym co mi w duszy gra. – Czego ode
mnie oczekujesz? Staram się do ciebie dotrzeć, cierpliwie znoszę twoje humory.
Siedzę tu i olewam swoją pracę…
- Nie wyjeżdżaj mi tu ze swoją
pracą! – krzyczę na niego. – Nikt cię o to nie prosił! Nie prosiłem cię, żebyś
został! – przypominam tracąc cierpliwość a ojciec mieli w ustach przekleństwo i
nabiera głębokiego oddechu.
- Czego ode mnie oczekujesz,
Gave? – ponawia swoje pytanie, a ja mam na końcu języka słowa, których potem
mogę żałować. No właśnie? Czego od niego chcę? Dobre pytanie… sam nie wiem
czego mogę chcieć… a nie, właściwie to nie prawda. Oszukuję tu teraz samego siebie.
Doskonale wiem czego chcę i wiem też, że Victor mi tego nie zapewni, a mimo to
przypominam sobie słowa Rei. Mam nie zakładać kto coś może a czego nie, tak?
Ugh… cóż może warto to przetestować na moim pożal się boże ojczulku.
- Nie potrzebuję trenera –
warczę. – Świetnie sobie radzę budując mięśnie w tym ciele. To nie moja wina,
że było tak zaniedbywane przez te wszystkie lata. Dobrze wiesz, że Gavin miał
przeklętą awersję do wszystkiego co wiązało się z ruchem – zaczynam od tego,
czego zdecydowanie od mężczyzny nie chcę.
- Chcę… - waham się jeszcze przez
moment, czując że te słowa tylko nas od siebie oddalą. Victor nie zrozumie, a
ja będę miał to swoje cholerne potwierdzenie, że niezawodna Rei jednak czasami
potrafi się mylić. – Chcę mieć kogoś kto zawsze stanie po mojej stronie –
wyduszam wreszcie z siebie.
- Przecież masz… - Victor mruga z
wyraźnym niezrozumieniem. – Oni wszyscy tutaj…
- NIE! – znów przerywam mu
podniesionym głosem. – Nie rozumiesz – mówię już trochę ciszej, czując łzy na
swoich policzkach i przeklinam się za nie w duchu. Boże jaki ja jestem żałosny!
Akurat przy nim nie chcę płakać, ale nie mogę już tego powstrzymać. – Oni… -
zaczynam próbując dobrze to ująć w słowa, co wcale nie jest takie łatwe.
Przecież właściwie nikomu tego jeszcze nie mówiłem. No dobrze, może i w złości
gdzieś tam wyleciało, ale na pewno nie w takim kontekście. Zaciskam mocno
pięści, wbijając spojrzenie w swojego ojca. – Ryu ma Rei, ona jest jego
przyszywaną mamą… ona zawsze stanie po jego stronie, nie ważne co zrobi. No i
ma też Meliodasa – zaciskam mocno wargi. – Nawet jak się potknie i zrobi coś
niewybaczalnego… - oddycham głęboko. – Próbował mnie zabić, pamiętasz? –
zgrzytam zębami. – A oni i tak stanęli po jego stronie. Pewnie mu przygadali, ale…
ale nie znienawidzili go. Nie wygonili z domu, dalej normalnie z nim rozmawiają
– szepczę. – Akane… Akane ma Niklausa, Natana i Shiyę. Oni stoją za nią murem.
Nieważne co zrobi zawsze wie, że kogoś przy sobie ma. Mogłaby popełnić
największe głupstwo świata, a w domu i tak znajdzie schronienie i ciepłe słowo…
- głos mi drży i zdaję sobie sprawę z tego, że zaraz nie będę w stanie
dokończyć myśli, ale Victor marszczy nagle brwi i wzrusza ramionami.
- Ty też ich masz. Za tobą też
staną murem – przypomina mi, a ja z bezsilności zaciskam pięści.
- NIE! – powtarzam niczym
pieprzona katarynka. – Nie, kiedy zrobię krzywdę ich dzieciakom – oddycham głęboko.
– Jasne, spróbują… ale w ogólnym rozrachunku staną zawsze po stronie swoich
dzieci – zaciskam pięści i płaczę. – Ja też chcę mieć kogoś takiego, tato – kończę,
patrząc na niego z niemym błaganiem w oczach. – Potrzebuję kogoś takiego… a nie
kogoś przy kim będę się zastanawiał co o mnie pomyśli, gdy zrobię coś złego
jego dziecku – szepczę, licząc że znajdę w nim zrozumienie. – Nie potrzebuję
trenera, nauczyciela, pomocnika… ja, ja potrzebuję swojego ojca. Takiego, który
przyleje innemu jak ten będzie miał do mnie jakieś „ale”… takiego, który powie
mi, że wszystko się jakoś ułoży, gdy życie zwali mi się na głowę. Takiego,
który powie że rozumie, gdy mu powiem że nie wiem co robić gdy wpadnę z jakąś
dziewczyną… - ciągnę coraz bardziej niezrozumiałym głosem, odnosząc się do
ciąży Akane i staram się postawić do pionu. Bezskutecznie.
- Ech… przecież wiesz, że zawsze
cię obronię – mówi Victor i odgarnia kosmyki włosów z mojego czoła. – Zawsze –
powtarza.
- Obronisz tak… ale ja czasem nie
potrzebuję obrony. Potrzebuję tylko zrozumienia… potrzebuję kogoś komu mogę się
wypłakać i kogoś komu mogę wykrzyczeć wszystko… kogoś kto… po prostu będzie w
takich chwilach – zaciskam mocno wargi.
- Gave, ja nie jestem człowiekiem
– przypomina mi Victor, a ja czuję że się zapadam. Moje uczucia znów zostały
podeptane. Uśmiecham się słabo i zamykam oczy. – Nie mogę przy tobie być za każdym
razem jak coś cię zaboli – ciągnie, wbijając kolejną szpilę w moje już i tak
poharatane serce. A co tam! Dawaj dalej! Ja sobie poradzę, przecież wszystko
przetrwam. Nic trudnego. – Moja praca mi na to nie pozwala – kończy Śmierć, a ja
już nie wiem jak do niego dotrzeć. Próbowałem, co nie? Próbowałem. Nikt nie
może mi teraz zarzucić, że tego nie zrobiłem. Nawet Rei.
- To idź i się udław tą swoją
pracą – mamroczę pod nosem. – Daj mi już spokój, nie chcę mi się więcej z tobą
rozmawiać.
Kończę tę rozmowę i obracam się
na bok, stękając przy tym lekko, bo gdzieś w połowie ruchu przypominam sobie,
że żebra jeszcze nie są w najlepszej kondycji, ale dalej w to brnę. Przecież
teraz się nie zatrzymam. Victor wstaje i idzie do drzwi. Słyszę jego kroki, automatycznie
liczę ich ilość. Otwiera drzwi wpuszczając do środka ciepły powiew wiatru i nie
wychodzi. Słyszę jak nabiera głębokiego powietrza w płuca.
- Mogę tylko obiecać, że się
postaram, Gave – rzuca nagle i to dość niespodziewanie. – A tę dziewczynę… -
zaczyna, a ja zwracam twarz w jego kierunku. – Jeśli ją kochasz to powinieneś z
nią porozmawiać – dorzuca.
- Teraz to chyba na to już za
późno – wywracam oczyma. – Uciekła, zawsze ucieka…
- A ty zawsze odpuszczasz – dokańcza
mężczyzna i puszcza mi oczko, a potem znika. Nie wiem, kiedy znów go zobaczę i
nie mam pojęcia co mam myśleć o jego zachowaniu. Nie wiem czy cokolwiek
zrozumiał i dalej jestem w kropce, ale… jakoś lżej mi na duchu. Oddycham trochę
spokojniej i nawet pozwalam sobie na delikatny uśmiech, zanim opadam na
poduszki.
Kolejny na terapię! XD No jestem ciekawa jak to dalej wyjdzie z relacją syn-ojciec. Bardzo przyjemnie się czytało, lekko jeżeli chodzi o styl. Treść już nie taka lekka, ale trzymam kciuki za Gava. Nie zazdroszczę mu tej sytuacji.
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie.
UsuńTo jest chyba właśnie to czego jemu najbardziej brakuje. To od czego zaczynają się wszystkie problemy, a Victor... myślę że on się gubi w tym wszystkim jeszcze. Nie wie do końca co zrobić jako ojciec, ale gdzieś tam małe kroki zaczął stawiać w przód.
Czyta się lekko, nawet bardzo. Wręcz frunie przez opowiadanie. Współczuję trochę Gavowi tej sytuacji z ojcem. To też trochę wyjaśnia jego charakter.
OdpowiedzUsuń