Perun I bezwzględnie prze naprzód. Pali Lerodas. Jego żołnierze panoszą się na ziemiach Mathyr, wyłapują nieczystych krwiście, gwałcą, mordują, sieją zamęt.

Helga rusza w stronę Siivet Lasku. Jej oddziały ostrzą swe zęby, idąc nie zostawiają za sobą żywej duszy.

A Argar? Co z młodym państewkiem? Argar bawi się znakomicie na tańcach w Heim, śmiejąc się pozostałym w twarz.

Czasem jest bliżej do słońca, to fakt III

 Nie będę już więcej sama. Mówiłam to sobie kilka dni temu. Chciałabym w to wierzyć zawsze, nie tylko, kiedy mam obok siebie kogoś na kim mi zależy. Nie sądziłam, że to będzie takie trudne. Za każdym razem jak zostaję sama zbyt długo te nieprzyjemne myśli wracają. Tak jak teraz. Jestem zła na siebie. Przecież musiałam pójść poszukać Ji’zzargo. Wiem, że jest dorosły, ale to nienormalne, że ten gadatliwy kot od tak dawna nie daje żadnego znaku życia. Mimo wszystko dalej mam okropne wyrzuty sumienia, że zostawiam innych bliskich, kiedy wiem, że i im przydałaby się pomoc. Jestem okropną przyjaciółką oraz siostrą. Zasługuję na to, żeby mnie zostawili.  Nie, nie mogę tak myśleć. Muszę poszukać Ji’zzargo, on też jest moim przyjacielem. Nie mogę tak po prostu go zostawić, kiedy inni mają cały Argar do dyspozycji, jeśli chodzi o ochronę. Nie jestem zła, nie jestem najgorsza i nie będę samotna. Nie chcę być samotna. Muszę bardziej w siebie wierzyć. Skupienie na misji też by się przydało. Jak mam szybko wrócić, jeśli ciągle zadręczam się myślami. Trop, muszę znaleźć odpowiedni trop. Rozejrzałam się jeszcze raz po okolicy. Nie byłam nawet pewna czy dobrze szukam. Podobno był ostatnio widziany w Wolnych Marchiach, potem wyruszył na zachód, oto jestem, po środku lasu, szukając czy może gdzieś zapodział się chociaż malutki strzępek jego czarnych jak smoła kłaków. Byłoby mi zdecydowanie łatwiej, gdybym zaczęła szukać go od razu. Nie, tak też nie mogę wrzucać sobie na głowę. Kurwa mać, już tyle razy było dobrze, dlaczego kompletnie sama, bez niczyjej pomocy muszę niszczyć wszystko wokół siebie. Pokręciłam głową. Znowu przestawałam się skupiać. Do tego wieczny brak mojego ojca. Miał mnie nie zostawiać więcej. Przecież doszliśmy już do cholernego wniosku, że jego pomysł na samodzielnego odszukanie samej siebie się nie udało. Potrzebowałam go. Potrzebowałam tej jednej osoby, która po prostu mnie chciała - nie dla korzyści, nie z ratunku, nie z wdzięczności, po prostu chciała mnie zaakceptować. I życie miało być dzięki temu proste. A on musiał mnie znowu zostawić. Nie rozumiem tego. Przecież robiłam wszystko tak jak chciał, wygrałam z moim biologicznym ojcem, dostał jego durne kości, poza czaszką, ale jednak. Zostałam egzekutorką, trzymałam zawsze jego stronę, a jednak byłam bez ojca. Co zrobiłam nie tak? Zniknęłam na rok, poradziłam sobie z problemami tak jak mnie uczył, przemocą, nie miałam pretensji, że nie wysłał żadnego listu, rozumiałam, że nie miał jak tego zrobić, skoro chciał być przy mnie. Teraz nie rozumiem, gdzie podziała się ta chęć bycia przy mnie, skoro jego znowu nie ma w moim życiu. Czy ktoś mógłby mnie tak po prostu bezinteresownie kochać? Mam dość dostosowywania się do innych, chcę być sobą, szczęśliwą sobą. Pokręciłam głową. Te durne myśli, cholerna przeszkoda. Nie mogłam się skupić. Przystanęłam przy drzewie. Lubił takie duże, szerokie gałęzie, nawet widać ślady pazurów, muszę im się lepiej przyjrzeć. Zapachu już oczywiście nie wyczuję, ale może coś mi to powie. Te ślady nie wyglądały, jakby ktoś się wspinał. Zbliżyłam się do wyrytych w korze drzewa śladów. Nie było to zwierze, zbyt duża odległość, zdecydowanie palce khajhita. Nie próbował się też wdrapać, czyżby walczył? Wskazujący i środkowy wyglądały, jakby próbował coś wydrążyć. Tylko co? I czy na pewno był to Ji’zzargo? Nie czułam zapachu. Na dobrą sprawę mógł być to każdy. Nie miałam jednak nic innego. Musiałam założyć najlepsze. Może to nie miała być litera, tylko liczba? Albo kierunek? Myślenie nie było i nie jest moją dobrą stroną. Zagadki zdecydowanie nie były dla mnie. Nagle usłyszałam kroki. Niemożliwe. I ten zapach, taki znajomy. Odwróciłam się szybko. Nie wierzę. Nie zostawił mnie? Jest? Pojawia się jak jakiś pieprzony anioł w najgorszych momentach mojego życia. Anioł stróż. Nie potrzebowałam stróża. Potrzebowałam ojca. Podbiegłam do niego i przytuliłam go mocno. Chciałam dać mu mocno w pysk za kolejne porzucenie, ale nie mogłam podnieść ręki na mojego zbawiciela. To robiło głupie, dzikie dziecko, które ocalił. 

— Tato… — szepnęłam przymykając oczy. Czułam się tak bezpiecznie przy nim. Nareszcie. Opowiem mu o wszystkim, na pewno da mi jakieś rozwiązanie. Nie tylko z Ji’zzargo, pomoże też mi wszystko sobie poukładać. W końcu to mój tata. Mój Mankrik. 

— Czytałem list, nie martw się, znajdziemy go. Całkiem ładne pismo, kto Cię nauczył? — usłyszałam jego niski, prostolinijny głos. Jakie to wszystko było proste. Spojrzałam na niego, nie puszczając go dalej. Za bardzo się bałam chyba, że znowu mi się rozpłynie. 

— Tak, mam przyjaciół, którzy mi pomogli, wiesz? — odpowiedziałam mu dumna z siebie. W końcu nauczyłam się prosić o pomoc, a to była przecież ważna cecha. Nie rozumiem, dlaczego zmarszczył brwi. Czy powiedziałam coś nie tak?

— Nie powinnaś tak łatwo nazywać kogoś przyjacielem, gdzie byli Twoi przyjaciele, gdy próbowałaś się zabić, hm? — no tak. Byli zajęci innymi sprawami. Spuściłam głowę. Nie mogłam przecież oczekiwać, że każdy mnie znajdzie w najgorszym momencie mojego życia, kiedy nawet nie widzą, że coś jest nie tak, prawda? 

— Ty byłeś wtedy — szepnęłam cicho. 

— Tak, ja byłem wtedy. Onyx, uczyłem Cię, przecież. Zaufanie to zła cecha. Każdy może Cię zdradzić, życie musi być samotne, musisz nauczyć się żyć samotnie, albo łatwo zginiesz — przypomniał mi. Westchnęłam. Naprawdę? Teraz? 

— Może byłoby mi łatwiej przyswajać Twoje nauki, gdybyś był obok mnie, a nie znowu znikał? — mój głos był pełen pretensji. Nic dziwnego. Byłam przecież wściekła. Cieszyłam się oczywiście, że wrócił. Mimo wszystko, zniknął, znowu, kolejny rok przeżyłam przez niego. Tyle się wtedy działo, potrzebowałam kogoś bliskiego, a jego nie było. Nie. Nie chciałam wierzyć w tą samotność. Nie chciałam znowu czuć zimna w sercu. Przytuliłam go mocniej. Przytulił mnie do siebie. Nareszcie. Drugi raz w życiu. Jakież to było kurewsko dobre uczucie. Mam wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi ze szczęścia. 

— Przepraszam, natknąłem się na jedną kobietę z Fasach, była bardzo podobna do tej Twojej Viveki, bałem się, że będzie chciała zrobić czy krzywdę, ale jesteś już bezpieczna, córko — uśmiechnęła się w duchu, słysząc te ostatnie słowo. Żałuję, że nie umiem się normalnie uśmiechać. Jego wyjaśnienie miało tak dużo sensu, nie mogłam w to wątpić. 

— Dziękuję, nie będę w Ciebie wątpić, musimy znaleźć Ji’zzargo. Wiem, mówiłeś o zaufaniu, ale jest też moim najlepszym informatorem. Trzeba go odnaleźć — powiedziałam odsuwając się od niego. Odwróciłam się, łapiąc jego dłoń. Zaczęłam prowadzić go w stronę drzewa i opowiadać o wszystkim co już udało mi się odkryć. Naprawdę byłam szczęśliwa. Tata był o wiele mądrzejszy ode mnie, z pewnością rozwiąże tą zagadkę o wiele szybciej niż ja. Nagle poczułam ukłucie na szyi. Co się właśnie stało. Spojrzałam pytająco po moim tacie. Uśmiechał się? Dlaczego? Robiło mi się słabo, w oczach pociemniało. Wszystko zachodziło mgłą. 

— Zaraz się z nim spotkasz, jak tylko się obudzisz — dlaczego to mówił? Co to miało znaczyć? Było coraz ciemniej. Czy ja właśnie umierałam? Nie mogłam pojąć co właśnie się ze mną dzieje. Wszystko stało się czarne, nie widziałam już kompletnie nic, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Poczułam jeszcze jedynie jak ląduje w jego ramionach. Tato, ratuj. Przecież to nie mogłeś być ty. 





Obudziłam się w ciemnym śmierdzącym stęchlizną miejsca. Pomieszczenie oświetlały nieliczne pochodnie. Czy to była jakaś jaskinia? Ji’zzargo? Zobaczyłam przykutego mężczyznę, tak to był on. Zerwałam się w jego stronę, ale nie mogłam się ruszyć więcej niż na siedem kroków, dalej byłam za daleko, aby go dosięgnąć. 

— Ji’zzargo! — krzyknęłam wyciągając do niego rękę. Widziałam jak otwiera oczy, te żółte tęczówki były praktycznie idealnie widoczne w nocy. — Co się dzieje? Gdzie jest… — nie mogłam tego wypowiedzieć. Powinnam się już domyślać co się stało, ale nie mogłam tego tak po prostu zaakceptować. Nie chciałam uwierzyć w to, że mój własny ojciec mnie zdradził. Jak mogłabym? To był mój ojciec, jedyna osoba, która bezinteresownie mnie kochała. Nie chciałam się pogodzić z aktualną sytuacją, z tym łańcuchem, że znowu mnie zamknięto. To było zbyt straszne do zaakceptowania. 

— Nyx, mamy przesrane, dałem się złapać — szepnął do mnie. Poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Nie mogłam skupić się na otaczającym mnie świecie. Widok moich skutych nóg, skuty przyjaciel, to było zbyt nierealne, aby uznać to za rzeczywistość. 

— Nie martw się, martwej nie będą Ci ciążyć te łańcuchy — usłyszałam kobiecy głos. Spojrzała w stronę, z której dochodził. Nie widziałam zbyt dobrze. W tym świetle kobieta wyglądała jak Viveka, a to przecież było niemożliwe, już raz ją zabiłam. — Nie mogłam złapać reszty, trzymasz ich ciągle gdzieś poza moim zasięgiem, ale chociaż ten przystojniak popatrzy jak umierasz, za moją Vivi — chichot dobiegł z jej ust. Reszta? Zerwałam się w jej stronę, tylko po to, aby upaść pod naporem wiążących mnie łańcuchów. Chciała się zemścić? Ta suka, przecież ja tylko chroniłam Acaira. Zmarszczyłam brwi.

— Mój ojciec Ci tego nie daruje, nie wiem jak nas rozdzieliłaś, ale zetrze Ci ten uśmiech z twojej facjaty — syknęłam, na co odpowiedział mi tylko kolejny śmiech. 

— Twój tatuś jest człowiekiem interesów, za stos monet sam Cię zabije — nie mogłam uwierzyć w te słowa.

— Kłamca! — krzyknęłam, znowu próbując się do niej dostać. Dlaczego Ji’zzargo nie protestował. Mankrik to była teraz nasza jedyna szansa na ratunek. A jednak ork stanął przede mną z uśmiechem na ustach. Wyjął sztylet, żeby przyłożyć mi go do brody i nakierować moje spojrzenie prosto na niego. 

— Wybacz, córcia, żywa przestałaś mi się opłacać, nie słuchasz mnie jak jesteś sama, a ja nie mam czasu wiecznie za Tobą chodzić i pilnować, żebyś oddawała mi grzecznie pieniądze za każde zabójstwo. Przynajmniej zwrócisz mi za te ostatnie lata. Możesz podziękować tym swoim przyjaciołom, gdybyś tylko się słuchała dalej byłabyś żywa — poklepał mnie po głowie, po czym uderzył. Zobaczyłam mroczki w oczach. Czułam jak płaczę, momentalnie. Niemożliwe. Niemożliwe, żeby mówił to teraz do mnie. — Gdzie jest teraz ta Twoja miłość i troska, co? — śmiech, szyderczy. Musiałam walczyć, musiałam, chociażby dla mojego przyjaciela, ale nie mogłam się podnieść. Zwinęłam się na podłodze dalej płacząc. Nie mogłam uwierzyć w to co słyszałam. To było takie nielogiczne. Inwestycja? Tylko tym byłam dla własnego ojca? Garścią monet? Jak miałam się z tym pogodzić? Dlaczego mi to robił. 

— Nyx, podnieś się! — słyszałam jak khajhit krzyczy w moją stronę. — Ostrze, kurwa, Nyx, unik! — nie, nie mogłam się bronić. Po prostu leżałam w miejscu. Poczułam jak stal wbija się w mój bok. Zapach mojej własnej krwi. 

— Dopłacę drugie tyle jak jeszcze bardziej ją złamiesz — kobieta wyraźnie czerpała z tego pieprzoną satysfakcję. A ja tak po prostu się poddałam. Mankrik majstrował sztyletem w moim ciele, syczałam z bólu. Byłam taka bezbronna i bezradna. Ja. Ta, która miała nigdy więcej nie dać się zakuć w kajdany. Ależ ze mnie żałosna hipokrytka. Narażałam teraz nie tylko siebie. Słyszałam przecież ich słowa. Jeden z moich przyjaciół ma na to patrzeć, a potem? Zabiją go pewnie. A jeszcze potem? Mam pozwolić, żeby ruszyli jeszcze kogokolwiek. Musiałam się ruszyć, walczyć, nieważne jakby bolało. Nie odpuszczę. Miałam wolne ręce. Złapałam sztylet, którym Manrkik bawił się w moim ciele. Splunęłam na niego krwią. 

— Nie.. — odpowiedziałam cicho. Bogowie, miałam nadzieję, że brzmiałam pewnie, chociaż sądząc po jego minie, musiał mieć niezły ubaw. Bagatelizował mnie? Wielka szkoda dla niego, nie tylko on mnie szkolił. Potrafię być naprawdę paskudna, byłam pewna, że zdążył się już tego o mnie nauczyć. Dostałam znowu w twarz, ale nie miałam zamiaru tym razem odwracać od niego wzroku. Oddałam mu. Naparłam na niego, nie wyjmując broni z własnego ciała. Nie chciałam w końcu jeszcze umierać. — Dałeś mi wolność, teraz mi jej nie odbierzesz! — krzyknęłam z całej piersi. Oboje zaczęliśmy wymieniać się ciosami. Walka była nierówna. Byłam ranna, słabsza, mniejsza, a on był prawdziwym mistrzem w swoim fachu, nie mogłam mu tego odmówić. Sama nie skupiałam się na tym co robię. Po prostu chciałam rozkwasić mu twarz, mieć pewność, że poza mną nie skrzywdzi nikogo. Ojciec od siedmiu kurwa boleści. Anioł stróż. Ależ ja byłam głupia. Odrzucałam od siebie każdego i chciałam się odcinać tylko dlatego, że wierzyłam w słowa tego potwora. Zbawiciel. Zaśmiałam się. Zbawiciel, który wmawiał mi, że to samotność jest najbardziej bezpieczna. Gdybym była samotna, nigdy nie poznałabym prawdy. Mogę tutaj umrzeć kurwa, ale on… — Ale Ty idziesz ze mną — szepnęłam wykonując swoje najsilniejsze dotyczas uderzenie. Wyjął sztylet, dusząc się od ciosu w tchawicę. Zaczął wbijać mi je w plecy. Ten chuj. Ugryzłam go w ramię, nie miałam jak wycelować, ból był zbyt paraliżujący, ale sam puścił broń. Złapałam ten durny sztylet. Mogłam go zabić, ale on był pod ręką. Rozejrzałam się, nie wypuszczając go z uścisku moich zębów, chociaż zdrową ręką cały czas bił mnie po głowie. 

— Nyx! — spojrzałam w stronę Ji’zzargo. Złapałam tę kurwę ogonem. Perfekcyjnie. Jeden problem z głowy. Zamachnęłam się i rzuciłam sztyletem w jej stronę.

— Mankrik, pomóż mi, bo nie dostaniesz złot… — broń trafiła prosto w serce. Dobrze. Nadal miałam w sobie to coś. Idealna celność, a pomoc khajhita. Idealnie, teraz został tylko jeden problem. Zacisnęłam uścisk za zębach. Przewrócił nas, wyjmując miecz. Muszę odgryźć mu kończynę, albo umrę. Nie zostawię nikogo na jego pastwę. Muszę zabrać go ze sobą. 

— Zostaw ją! Wykrwawi się, idź po swoje złoto, uwolnij mnie, pomogę Ci oczyścić jej konto i tej pizdy — ty zdrajco. Jak mogłeś tak mówić?! Próbuję Ci ocalić życie, a Ty tak? Czy ja naprawdę nie mogłam mieć nikogo bliskiego. 

— Oboje tu zginiecie, ale tak, czas — Manrkik się z nim zgodził. Miecz opadł na ziemię. Kolejny sztylet. Wbił mi w szczękę, chyba ją złamał, usłyszałam chrupnięcie, ale wyswobodził się. Próbowałam go zaatakować, ale straciłam już dużo krwi, było mi coraz chłodniej. Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić znowu wylądowałam na brzuchu. Wbił mi sai w ręce, żebym nie mogła się podnieść. Umrę, a on sobie pójdzie? Nie mogłam tego zaakceptować. Próbowałam się wyrwać. Rozglądałam się po pomieszczeniu. Usłyszałam jak podnosi miecz i idzie w stronę Ji’zzargo.

— Nie, nie! — prosiłam niezdarnie przez swoje złamania. Przebił mu brzuch, widziałam kolejną krew. Ji’zzargo opadł na kolana. A ork zniknął mi z oczu, biegnąc przez jeden z kilku korytarzy. 

— Jakoś damy radę, mam klucze w ogonie… wytrzymaj… — usłyszałam. 

1 komentarz:

  1. Standardowo bardzo ładnie napisane, mam tylko problem by połapać się kto co konkretnie mówi przy tym ostatecznym starciu. To o wykrwawianiu się i złocie to słowa Ji'zzargo? Nie do końca umiem sobie ten opis zobrazować. Kotowaty złapał laskę ogonem? Jak ona się nagle przy nim znalazła? Jak Nyx walczy kiedy może ruszać się tylko na 7 kroków? Tu ona się bije z ojcem, nagle rzuca nożem w kobietę. Trochę sajgon się tam porobił i sam koniec jest dla mnie średnio jasny. "Tatuś" poleciał po złoto, zostawiając przyjaciela i Onyx rannych, tak?

    OdpowiedzUsuń

^