- Ryu! – krzyczę, ale dopiero po
dłuższej chwili to do mnie dochodzi. Nie wiem już nawet jak to się stało. Czemu
krzyczę? Nic nie widzę. Krew zalewa mi oczy, a mój kumpel nie jest w stanie
zrobić nawet najmniejszego ruchu. Leży na ziemi w kałuży błota i krwi. Swojej
własnej krwi, a dwóch osiłków stawia go na nogi. Trzech innych przytrzymuje
mnie na ziemi. Próbuję się wyrwać, pomóc mu, ale nie jestem w stanie. Jak do
tego doszło?! Po cholerę się na to zgadzałem?! Czemu chociaż ten jeden raz nie
mogłem sobie odpuścić?! Dlaczego nie mogłem po prostu siedzieć z tyłkiem na
miejscu…?! Przez głowę przemyka mi myśl, że jednak mam to diabelne i
niezdiagnozowane ADHD. Raz jeszcze podnoszę wzrok do góry. Nasze oczy spotykają
się, a dwóch przeklętych osiłków unieruchamia go. Ostrze miecza unosi się w
górę. Cholera, cholera, cholera! Zaraz straci swą rękę, tak dla równego
rachunku z okiem. Zaciskam mocno powieki…
>.<
No dobra, ale od początku. Jak do
tego w ogóle doszło zapytacie? Co się stało? Dlaczego znaleźliśmy się w tak
rozpaczliwej sytuacji? Dobre pytanie… ciężko się przyznać, ale to wszystko było
moją winą. Tak, tak… miewam lepsze i gorsze pomysły. Ten należy do rodzaju tych
najgorszych. Wszystko zaczęło się jednego, pięknego popołudnia w nowej wiosce
zwanej Argarem. Kojarzycie tych przybłędów co to spadli z nieba i teraz próbują
zawojować świat? No to ten, też do nich należę. Szok, co nie? Wiem, staram się
tego po sobie nie pokazywać, ale szczerze mówiąc wolę być Argarczykiem, niż
zostawać zmieszanym z błotem po wzięciu mnie za Polszanina. Serio. Nie rozumiem
o co to całe lotto. Czystość krwi i inne pierdolety. Cholera jasna może z tym
wszystkim człowieka trafić. Mnie trafia. Za każdym razem, gdy ktoś weźmie mnie
za Polszanina. Z drugiej strony jednak postawcie się na moim miejscu. Mogę z
powodzeniem udawać miejscowego, a nawet jeśli tego nie robię to zdarzają się
sytuacje (nieliczne na szczęście), gdzie ktoś obrzuca mnie wrogim spojrzeniem,
a przecież niczego im nie zrobiłem. Ale nie róbmy też wielkiej afery o kilka
wrogich spojrzeń. Wiadomo, nie wszyscy w Mathyr tacy są. Bez przesadyzmu.
Ale przecież miałem opowiadać o jednym
z moich najgorszych pomysłów, na które wpadłem w przypływie wszechogarniającej
człowieka nudy. Wiecie jak jest jak się nie potrafi usiedzieć zbyt długo na
jednym miejscu? Na pewno chociaż część z Was mnie zrozumie. Do Argaru przybyłem
w grudniu, miałem zostać na święta i wrócić do Terry, ale nie udało się. Po
pierwsze Akane wypaliła bombę o ciąży, po drugie Tony zbyt dobrze na Sylwestrze
nie wyszedł. A już pomińmy te mniejsze wariactwa w postaci tsunami i innych szalonych
wypraw. Tak czy siak, mieszkam w Argarze od ponad miesiąca. Nie mam nawet
swojego własnego miejsca, bo Rei zmiotło dom z powierzchni ziemi, a drugi
jeszcze nie powstał. Zajmuję więc kanapę u Febe. Ta ma mnie już serdecznie dość
(chyba… bo ciągle mi jakieś zajęcia wymyśla, bylebym został poza domem). Tak
więc włamałem się już do Darcy, zabawiłem porządnie z Akane (chyba nawet można
to było randką nazwać, ale nie wiem… nigdy na żadnej nie byłem), do tego
dotrzymywałem towarzystwa Ennis i miałem swój epizod jako podaj-przynieś-i-pozamiataj
w gospodzie. Jak sami widzicie… nie próżnowałem. Wszystko ładnie pięknie, ale nuda
w końcu musiała mnie dopaść. Już od jakiegoś czasu mam ochotę wyruszyć z
powrotem w podróż. Przecież Maryl musi odchodzi od zmysłów, a turniej? No turniej
dawno mi już przeszedł koło nosa. Właśnie w związku z tym zapragnąłem zrobić
dla Maryl i jej małej rodzinki czegoś więcej.
Tak, tak… powiecie teraz, że
zasłaniam się Marylcią… ale nie! Przysięgam. Nie będę się bronił. To było
wszystko moim pomysłem. Wyszło ode mnie. Nikt mnie do niczego nie namawiam.
Słowo honoru. Udałem się więc do pobliskiej wioski w poszukiwaniu najlepszego
zlecenia. No i natknąłem się na jedno, omijane szerokim łukiem przez innych. Z
zaciekawieniem zerknąłem na tablicę.
- Niezła sumka – poczciwy
staruszek poklepał mnie po ramieniu, sięgając po zerwany przeze mnie pergamin. –
To zlecenie wisi tu już od długiego czasu – dodał, zaciskając dłoń na kartce. –
Nikt, kto się na nie zdecydował nie powrócił do nas żywy. Z dobrego serca ci
radzę, odpuść – mężczyzna wpatrywał się w moje oczy z jakąś taką zawziętością,
ale ja już zdecydowałem. W chwili, gdy ten wyrwał mi pergamin z dłoni.
Uśmiechnął się do niego i pewnie chwyciłem za kartkę.
- W takim razie będę tym
pierwszym, który powróci – rzuciłem na odchodnym. W drodze do Argaru zdołałem
wreszcie zorientować się o co chodziło. Obrabowanie skarbca przy użyciu duchów
byłoby pestką… gdyby ten skarbiec nie należał do Drakonów. O no pięknie… aż tak
łatwo nie będzie. Samo przedostanie się przez ich granicę graniczyło z cudem,
chyba że… Skrzywiłem się lekko na myśl, która zawitała mi w głowie, ale miałem
wszystkie elementy układanki przed sobą. Tony mógł być świetnym informatorem.
Podać słabe elementy, wskazać miejsce, w którym łatwiej byłoby dostać się do
środka, Jasne, byłoby lepiej, gdybym mógł po prostu go tam zabrać, ale w tej
chwili nie chciałem nawet tego proponować. Nie potrafiłbym mu tego zrobić.
Pozostawała więc tylko jedna opcja. Zbratać się z wrogiem. Ryu miał idealne
warunki do tego, żeby wprowadzić ich do środka niezauważonych. Odetchnąłem
głęboko. No dobra, plan był. Teraz należało tylko przekonać starszego chłopaka
do swoich racji.
>.<
- Nie.
- Słucham? – mrugam oczyma w
niezrozumieniu. Nawet nie zdołałem niczego powiedzieć. Drzwi się otworzyły. Stanął
w nich Ryu i od razu rzucił swoje wredne „nie”. Z tym westchnieniem
wydobywającym się mu z ust. – Jeszcze niczego nie powiedziałem… - mruczę
niezadowolony, trochę na siłę wpychając się do środka.
- Nie ważne – Ryu wywraca tym
swoim jednym okiem, a ja łapię się nad tym, że zaczynam się zastanawiać co się
dzieje z jego pustym oczodołem podczas takich akrobacji. Rozszerza się? A może zmniejsza?
Marszczy? Kręcę szybko głową, odrzucając od siebie te dziwne myśli. – Moja odpowiedź
to „nie” – powtarza niczym mantrę.
- A może przyszedłem do Tonego? –
rzucam zgryźliwie.
- Aha, Tony jest u Febe na
badaniach o czym doskonale wiesz… – zauważa czarnowłosy, unosząc brew w górę i
krzyżując ręce na klatce piersiowej. – A Galan, zanim wpadniesz na pomysł, że
przylazłeś się nim zająć, jest z Rei i Shi… robią sobie jakiś babski piknik czy
coś z dziećmi. Wiesz dwie szczęśliwe młode pary i ich małe szkraby – rzucił gładko,
odbierając mi ostatnią linię obrony. Wzdycham ciężko i siadam na krześle przy
małym drewnianym stole.
- Punkt dla ciebie – kapituluję,
choć łatwo nie jest. Strzeliłem sobie w
kolano zanim w ogóle tu przylazłem. Świetnie, Gave, to było genialne zagrania.
Wypuszczam ze świstem powietrze z płuc. – Ostatnio coś niezbyt dobrze nam się
dogaduje… - mruczę doskonale wiedząc jak to zabrzmi. Nie mylę się. Ryu wybucha
gromkim śmiechem, a mi ciśnienie uderza do głowy. Jezus, jak ten chłopak mnie
irytuje. Ze wzajemnością jak mniemam.
- Ostatnio? Dobry dowcip, Gave –
zauważa spokojnie, acz z nutką wesołości w głosie, Ryu. – Hm… najwyraźniej znów
uderzyłeś się w głowę, skoro uważasz że kiedykolwiek dobrze się dogadywaliśmy –
żachnął się.
- Dobra, dobra. Zejdź ze mnie –
fukam na chłopaka. – Ja tu chcę ci wreszcie przedstawić propozycję…
- Ale ja jej nie chcę słuchać,
Gave – przerywa mi bezczelnie. – Odpowiedź brzmi „nie”. Idź szukać sobie innego
frajera – warczy na mnie, zaciskając mocno pięści.
- Będziesz mógł wyładować na kimś
złość – kontynuuję. Dobrze wiem, że Ryu ma z tym ostatnio problemy, ale chłopak
uparcie kręci głową. – Zdobędziemy świecidełka… wiesz ile będą warte? –
kontynuuję. – Słyszałem też, że…
Ryu zbliża się wreszcie do mnie i
łapie mnie za poły koszulki.
- Czego nie rozumiesz w słowie „nie”?
– pyta mnie, mierząc chłodnym spojrzeniem. – Mam ci to wytatuować, czy co? –
odpycha mnie od siebie i potrząsa przecząco głową. – Nie zamierzam z tobą
nigdzie iść.
- To co? Do końca życia będziesz
się kisił pod spódnicą Rei? – fukam na niego niezrażony tym chłodnym
przyjęciem. Przecież doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że łatwo nie
będzie. Ryu mnie po prostu nie znosił i niechętnie muszę przyznać, że ze
wzajemnością. – Cały świat tam na nas czeka – wybucham.
- Aha, a ty poruszasz się już po
nim z zamkniętymi oczyma. Tylko ty wiesz co jest dla mnie najlepsze, co nie? –
Ryu mierzy mnie spojrzeniem, przeciągłym i tak chłodnym, że przez moment
zapominam o oddychaniu. No dobra, dwa zero. Szlag. Znów przegrywam i to teraz
na cholerne argumenty. Przecież nie o to mi chodziło, ale… faktycznie. Moje
słowa mogły zostać tak odebrane. Przez długą chwilę milczę, bębniąc tylko
palcami o blat stołu.
- Potrzebuję pomocy, okay? – warczę
w końcu. – Znalazłem świetne zlecenie. Szybkie i czyste, jeśli połączymy swoje
siły – kładę przed nim pergamin. – Nagrodą dzielimy się pół na pół. Co z nią
zrobisz to już twoja sprawa… - dorzucam cicho. – Tylko musimy się dostać na
tereny Drakonów niepostrzeżeni i obrabować ich skarbiec. Bułka z masłem. Tony…
- Bułka z masłem?! Zwariowałeś?! –
przez moment go miałem. Serio! Widziałem ten błysk w jego oku. Chciał się
zgodzić. Był na pokładzie, a potem musiałem wszystko spierdolić. Cholera no!
- No tak… rozciągniesz na nas iluzję…
- Wiesz ile to zmiennych? Ja nie
znam tamtych terenów. Nigdy tam nie byłem. Nie wiem jak liczni są Drakoni. Ilu
ich pilnuje skarbiec, ilu jest w środku… mam nadzieję, że twój plan nie zakłada
tylko wesołego alleluja i do przodu, co? – Ryu patrzy mi prosto w oczy i zwilża
językiem wargi czekając na odpowiedź.
- Jasne, że nie – warczę. – Szczegółów
jeszcze nie dopracowałem, ale jasne że najpierw musimy zrobić odpowiedni wywiad
– czuję się niczym małe dziecko, strofowane przez starszego brata. Szlag by to
trafił, a przecież to podobno ja jestem tym, który ma na tym polu większe
doświadczenie, co nie? Zaciskam mocno pięści… a jednak nie. Nie wolno mi go lekceważyć.
Ryu ma łeb na karku. W końcu Akane nie poleciałaby na jakiegoś idiotę. Czasem
ciężko jest o tym pamiętać, kiedy się za kimś nie przepada. Ja zwyczajnie o tym
fakcie zapominam. Wypieram go z pamięci.
- W porządku – Ryu odchyla się na
krześle i zamyka oczy. Masuje sobie skronie jakby się nad czymś zastanawiał. –
Niech będzie – decyduje się wreszcie i zerka mi prosto w oczy. – Pod jednym
warunkiem. Cały ten misterny plan przygotowujemy wspólnie, a Tony… musi go zaakceptować
– rzuca zaraz, a ja już wiem, że się mi udało. Wyciągam w jego stronę dłoń i
ściskam ją mocno.
- Jasne, partnerze – rzucam ze
zgryźliwym uśmiechem. – Wieczorem zamierzam wybrać się do knajpki, w której
często urzędują Drakoni. Dołączysz? – pytam, bo skoro chce uczestniczyć we
wszystkim to przynajmniej tu wykażę się swoją dobrą wolą i wspomnę o swoich
planach. Ryu kiwa lekko głową i odprawia mnie machnięciem dłoni, a ja wychodzę,
bo moja zmiana w gospodzie ma się zaraz zacząć.
Gdybym wiedział jak to wszystko
się skończy to zrezygnowałbym po pierwszym stanowczym „nie”, które usłyszałem
od Ryu. Niestety… nie potrafię przewidywać przyszłości, a Shi… jakoś niechętnie
szkoli tę część swojego talentu. Żałuję, że wtedy nie odpuściłem…
A jednak zamieniasz w opowiadanie?
OdpowiedzUsuńPerspektywa Gava jest świetna :)
Tak, ale dzielę na kilka części. Kolejne dam Ci do odczytania zanim opublikuję :D
UsuńWow! Super się czyta! :D Nie spodziewałam się tu takiej niespodzianki. Czekam na kontynuację! ^^
OdpowiedzUsuńDzięki, kontynuacja będzie, ale muszę wszystko poprzerabiać... to trochę zajmuje xD
Usuń